Siedziałam dziś na ławeczce pod Pałacem Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej i po prostu oczu nie mogłam oderwać od starej karuzeli oraz ogromnej radości oblegających ją dzieci. W końcu nie wytrzymałam i przejechałam się nią osobiście.
I wcale nie poczułam się wiele starsza od pozostałych użytkowników tego klasycznego obiektu. A co mi tam, że kręcę się w kółko, skoro jest tak fajnie! Przerażające, jak łatwo można się zauroczyć...
W Dąbrowie Górniczej, nieopodal słynnego "Hendrixa", rozłożył się Dąbrowski Kiermasz Świąteczny. Jego główną atrakcją stała się licząca ponad sto lat karuzela, pierwotnie napędzana siłą ludzkich mięśni.
Ten przepiękny relikt, bardzo zadbany i - po wielu staraniach - nadal działający, zachwyca swym wyglądem, chociaż obecnie serce karuzeli jest napędzane elektrycznie.
Zagrała w filmie Jana Jakuba Kolskiego, pozują na niej modelki, a jeździł nawet ambasador. Wiktoriańska karuzela sprzed stu lat wciąż zachwyca, jak kiedyś na wiedeńskich jarmarkach.
- Dokładnie pamiętam, stał tak, jak ta budka, widzi pani? Przy kontenerze. Popatrzyłem i od razu wiedziałem, że to coś wyjątkowego. Taki jeleń nie bierze się przecież znikąd. A tym bardziej w śmieciach - mówi Tomasz Siemiński, który 15 lat temu na jednym ze złomowisk zobaczył malowanego jelenia. Wykupił figurę i zaczął prywatne śledztwo.
- Cały dzień z tym jeleniem jeździliśmy, bo jak jest jeden, to musi być więcej. W sklepie mi powiedzieli, że jacyś ludzie wożą te figurki na wózku z Hażlacha, ze stodoły je wyciągają. No to trafiliśmy - opowiada.
Padło na gospodarstwo pana Franciszka. Trochę zaniedbane, na uboczu, raczej niepozorne. Pół stodoły zawalone, ale w środku skarby, jakich nie ma nigdzie. W słomie, między starymi deskami, ponad 50 lat przeleżała wiktoriańska karuzela. Jedna z tych, jakie jeszcze przed pierwszą wojną światową ozdabiały jarmarki w austro-węgierskiej monarchii. Z malowanymi kaczkami, galopującymi konikami, które na głowach mają ozdobne pióropusze. W sumie siedem figur: uratowany z wysypiska jeleń, oryginalna katarynka i cały stelaż. Reszty brak. - Dogadaliśmy się z panem Franciszkiem, spakowaliśmy zdobycz i zabraliśmy do firmy. Jeszcze dopytywałem, skąd on to wszystko ma, ale mówił tylko: "Niemce zostawiły". Ktoś dał na przechowanie, ale już nie wrócił. Więcej nie pamiętał. I tak z tą karuzelą zostaliśmy - mówi pan Tomasz.
Kiedyś cały "zwierzyniec" napędzała tylko siła ludzkich mięśni.
Nie wiadomo, ile dokładnie ma lat ani gdzie się kręciła. Niemal pewne, że swoje ostatnie popisy dawała przed drugą wojną na Śląsku Cieszyńskim. Wcześniej pojawiała się zapewne na terenie całych Austro-Węgier. Skąd to wiadomo? Z ekspertyzy figur.
- Okazało się, że są zrobione z przedziwnego stopu, którego w żaden sposób nie można było zespawać, bo kiedyś łączono to metodą wybuchu. A taka metoda stosowana była tylko do końca XIX wieku. Może być, że siedziska są jeszcze starsze i wcześniej jeździły na innej karuzeli - przypuszcza właściciel. Postanowił, że zabytkową karuzelę odnowi, żeby jeszcze długo można było się nią cieszyć.
Znalazł rzemieślników z dawnych bielskich zakładów szybowcowych, dziewczyny ze szkoły plastycznej. Przeszukiwali internet i biblioteki, żeby trafić na ślad podobnych urządzeń. Kiedy w końcu się udało zrekonstruować oryginalny wygląd, zabrali się do pracy. Ponad stuletnia, drewniana konstrukcja nie przeszła jednak próby czasu, trzeba było zastąpić ją nową i dodać nieco elektroniki, bo kiedyś cały "zwierzyniec" napędzała tylko siła ludzkich mięśni. W środku karuzeli krzyżowały się dwa drągi, a w ukryciu popychało je czterech rosłych mężczyzn. W konstrukcji ukryta jest także katarynka, ale trzeba ją oszczędzać - od święta potrafi jednak odegrać jeszcze wiedeńskiego walczyka albo marsza. Nowy właściciel wszystkie melodie skrupulatnie przegrał na cyfrowy nośnik i przynajmniej stare dźwięki akompaniują zabawie.
Najwięcej problemów było jednak z figurami, bo spośród 21 do dziś w całości zachowało się tylko pięć - wszystkie konie i odzyskany jeleń. Pozostałe przepadły bez wieści, a część ucierpiała już podczas transportu, bo pracownicy, którzy przewozili metalowe zwierzęta do firmy pana Tomasza, postanowili ułatwić sobie pracę i pociąć je na kawałki. W konsekwencji trzy kaczki mogły już służyć tylko za wzór do odlewów, a 13 pozostałych figur odtworzono ze szkiców, które plastyczki namalowały na podstawie archiwalnych zdjęć i obrazów. Teraz po wielkim kołowrocie gonią kogut, żyrafa, a nawet foka, a wszystko napędza elektryczny silnik.
- Błądziliśmy trochę po omacku, nie wiedzieliśmy, co mogło być tam wcześniej. Połączyliśmy więc dwa wzorce: wiedeński i wiktoriański, przeważają jednak te ostatnie elementy, stąd nazwa karuzeli: wiktoriańska - mówi pan Tomasz.
Karuzela zachwyca teraz bogatymi ornamentami, a już z daleka przyciąga zamontowanym na szczycie rumakiem. Pierwotnie nie miała też podłogi, więc zwierzęta szybowały w powietrzu, podwieszane na drągach. Jednak teraz, ze względów bezpieczeństwa, są już przytwierdzone do podłogi. Ale kto myśli, że stara karuzela to atrakcja tylko dla dzieci, jest w błędzie. Z powodzeniem przejechać mogą się też na niej dorośli, bo łącznie może udźwignąć aż 2,5 tony.
O tym, że wciąż potrafi zachwycać, świadczą liczne zaproszenia. W ciągu dziesięciu ostatnich lat wiktoriańska karuzela przejechała już niemal całą Europę. Regularnie odwiedza największe jarmarki nie tylko w Polsce, ale też na Węgrzech i w Austrii. Kręciła się w Wiedniu i we Lwowie. Wszędzie występuje w roli gwiazdy, bo takich maszyn już w zasadzie nie ma. Szczególnie upodobał ją sobie zmarły niedawno Jan Kulczyk i ściągał na wszystkie organizowane przez siebie dobroczynne imprezy.
Dwa lata temu karuzela zagrała też w filmie Jana Jakuba Kolskiego "Serce, serduszko", regularnie staje się też tłem zdjęciowych sesji, a ostatnio bawił się na niej nawet ambasador Rosji. Jednak dla pana Tomasza najważniejsza jest inna historia.
- Pojawiliśmy się na jednym z finałów Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, w pewnym momencie na wózku inwalidzkim przywieziono do nas starszą kobietę - wspomina pan Tomasz. - Była opatulona wielkim, wełnianym szalem, ale na widok karuzeli z oczu zaczęły jej płynąć łzy wielkie jak grochy. Po chwili cały ten szal miała mokry. I potem powiedziała nam, że właśnie taką karuzelę pamięta z dzieciństwa, jeszcze sprzed wojny.
gazeta.pl