Naocznie przekonawszy się, że nigdzie w budynku nie ma ani jednego wisielucha, zbiegałam ze strychu w poczuciu pełnego bezpieczeństwa. Zaczęłam czuć się w ruinach nieomal tak pewnie, jak we własnym domu. Zapomniałam o wszelakich środkach ostrożności.
W momencie gdy starałam się przez okno piwniczne sfotografować znajdujący się w podziemiach zbiornik, do moich uszu dobiegły podejrzane dźwięki.
Coś, jakby.... czochranie się?
Zamarłam w chwili, gdy uniosłam łepetynę znad aparatu.
Co prawda zauważyłam już na samym początku budę dla psa, umieszczoną w kojcu, który wyglądał na taki, co go tylko popchnąć i już go nie ma, ale przez myśl mi nie przeszło nawet, że buda ta mogłaby mieć lokatora.
Miała. Wielki rottweiler właśnie wyłaził ze swego legowiska, ziewał straszliwie, przeciągał się i generalnie widać było, że coś mu przerwało słodką drzemkę.
Nie powiem. Wystraszyłam się. Nerwowo i na ślepo rzuciłam się do ucieczki przez gruzowisko... i boleśnie wykręciłam staw skokowy. Stopa mi uwięzła wśród kawałków muru.
"Ale wstyd. Teraz mnie pies zagryzie i będą się potem pieklili w gazetach na temat szaleńców, gustujących w nielegalnych eksploracjach" - myślałam.
A psisko podlazło tymczasem pod rachityczne ogrodzenie i popatrzyło na mnie wzrokiem, który jednoznacznie odczytałam jako "daj spokój, głodny jestem, daj mi coś do jedzenia". Kiedy oddalałam się, żałośnie kuśtykając (i nadal maniakalnie pstrykając foty), rottweiler z nieskrywanym zawodem patrzył w moim kierunku.
Brrrrr... Nigdy więcej! Nigdy więcej nie wlezę w takie miejsca bez kawałka kiełbasy!
Na koniec zdjęcia z listopada 2012 roku.
Już po wszystkim... Po gorzelni pozostała tylko fajna opowiastka i niestabilność mojego stawu skokowego. A nie powinno tak być (mam na myśli gorzelnię).
"Wiele zabytków przeszłości, co jeszcze wczoraj istniały, jutro zniknie bezpowrotnie. (...) Obowiązkiem żyjących jest zebrać te ułomki i okruchy najdroższych pamiątek przeszłości i w pamięci przyszłych pokoleń zapisać..."