Tak się dziwnie złożyło, ze zaledwie dzień wcześniej biegałam po Srebrnej Górze fotografując Twierdzę,
hydranty oraz dwa nieco tajemnicze, żeliwne krzyże. Przypomniały mi one o pewnej historii sprzed wielu lat, która była nieco podobna do opisywanego współcześnie zdarzenia, ale miała o wiele bardziej tragiczne skutki. Co prawda nie rozegrała się na samej Twierdzy, ale miała ścisły z nią związek.
Srebrnogórski zespół forteczny, wzniesiony ogromnym nakładem sił i środków w latach 1765–1777, spełniał militarne funkcje jedynie przez dziewięćdziesiąt lat. Przestarzałe rozwiązania konstrukcyjne i malejące znaczenie strategiczne sprawiły, iż potężny kompleks ostatecznie został opuszczony przez żołnierzy w 1867 r. Nadal znajdował się jednak w gestii władz
wojskowych, które zdecydowały się wykorzystać go na poligon artyleryjski.
Zgodnie z tą decyzją, jesienią 1869 r. miały się tam odbyć próby ogniowe z najnowszymi prototypami pruskich dział i moździerzy oblężniczych, które testowano przed wprowadzeniem na wyposażenie armii. Na stanowisko ogniowe przewidziano nieodległe wzgórze Kortunał (Velkenplan – 676 m n.p.m.), z którego codziennie od godziny 13 do 16 wystrzeliwano z moździerzy kalibru 210 mm po kilka granatów, z których każdy zawierał około 6,5 kg prochu. Zanim kanonierzy nabrali potrzebnej wprawy, wypełniano je piaskiem, by nie wyrządzać
niepotrzebnych szkód. Właściwe próby artyleryjskie trwały przeszło dwa tygodnie. Moździerze okazały się skuteczną bronią, bowiem na 100 wystrzelonych granatów 82 trafiało w cel.
Celem tym była opuszczona Twierdza, a przede wszystkim Fort Rogowy.
Próby przebiegały bez większych zakłóceń aż do ostatniego – feralnego – dnia doświadczeń.
Tragedia wydarzyła się 26 XI 1869 r. Wszystko układało się pomyślnie i przed ostatnim wystrzałem kapitan Rausch poprosił towarzyszącego mu stale leśniczego Braunera o rozmienienie 5 talarów, które zamierzał rozdać wśród żołnierzy z okazji szczęśliwego ukończenia srebrnogórskich doświadczeń.
Leśniczy przystał na prośbę i udał się do leśniczówki. W tym czasie żołnierze, chcąc jak najszybciej otrzymać zapowiedziane upominki pieniężne, kończyli w pośpiechu przygotowania do ostatniego wystrzału. Kanonier Hermann Hübner ze zbytnią rutyną wkładał granat do moździerza i przez przypadek uderzył w jego zapalnik...
Granat eksplodował, a jego odłamki poszarpały stojące w pobliżu osoby.
Na miejscu zginęli czterej obsługujący moździerz kanonierzy: Hermann Hübner, August Gotthelf, August Rochau i Johann Jacob Groth. Ciężko ranny został kapitan Rausch, który stracił prawe oko i palce lewej dłoni. Rany odnieśli ponadto dwaj nieznani z nazwiska kanonierzy oraz sierżant.
Pozostałe osoby przebywające w pobliżu miejsca wypadku powaliła na ziemię siła wybuchu. Powracający leśniczy szybko zorientował się w rozmiarach tragedii i zorganizował pomoc. Wszyscy poszkodowani zostali zwiezieni do leśniczówki, gdzie zajęły się nimi kobiety. Rany były tak poważne, że szybko zabrakło opatrunków i czystych szmat.
Jeszcze tego samego dnia właściciel gospody „Friedrichshöh” z Górnego Budzowa przewiózł czterech zabitych kanonierów do koszar, gdzie zajęli się nimi felczer Kulmas i pirotechnik Hamm. Temu drugiemu przypisuje się napisanie wiersza dokumentującego ówczesne zdarzenia.
"Du schöne, stolze Feste
Du Riesenwerk von Stein,
Sollst bald auf Bergshöh’n
Ein Haufen Trümmer sein!
Rochau, Gotthelf, Groth und Hübner,
Die Namen sind für alle Zeit
In unserer Herzen eingeschrieben,
Unser Wunsch: Eure Seligkeit.
Dachtet ihr Braven heut an’s Sterben?
Oder an Wunden schwer und tief?
O nein, mit freiem, frohem Herzen
Zogt ihr mit Sang den Weg zur Pflicht."
"Ty piękna, dumna twierdzo,
ty olbrzymie skalne dzieło
omal nie stałaś się stertą gruzów
na gór wysokościach!
Rochau, Gotthelf, Groth i Hübner,
nazwiska te na zawsze
zostaną zapisane w naszych sercach,
naszym pragnieniem: wasze zbawienie.
Czy myśleliście dziś bohaterowie o śmierci?
Czy też o ciężkich i głębokich ranach?
O nie, z czystym i pogodnym sercem
szliście ze śpiewem drogą obowiązku."
Kanonierzy: August Gotthelf, Hermann Hübner i August Rochau spoczęli w jednym grobie na cmentarzu ewangelickim, zgodnie ze swoim wyznaniem.
Kanonier Johann Jacob Groth został pochowany w osobnym grobie na miejscowym cmentarzu katolickim.
Na obu grobach ustawiono masywne krzyże żeliwne mające 165 cm wysokości i 91 cm rozpiętości.
Krzyże nie różniły się kształtem ani zdobieniem, umieszczono na nich nazwiska żołnierzy oraz krótki opis okoliczności ich śmierci, a także płaskorzeźbę przedstawiającą Mojry, mitologiczne prządki ludzkich losów.
Powyższy tekst jest nieco przerobioną, skróconą i przeredagowaną przeze mnie wersją bardzo ciekawego opracowania pt.
Tragiczny wypadek artyleryjski. Ostrzeliwanie twierdzy srebrnogórskiej w 1869 r.
autorstwa pana Tomasza Przerwy.
Oryginał znajdziecie pod
tym linkiemŻaden z krzyży nie stoi już na swoim miejscu. Biały krzyż z cmentarza katolickiego przeniesiono z grobu Grotha na teren lapidarium znajdującego się między murem, a wieżą kościołsa pod wezwaniem św. Piotra i Pawła, natomiast czarny krzyż - z zapomnianego i zarośniętego
cmentarza ewangelickiego, gdzie zapewne by przepadł bez śladu - trafił na dziedziniec Donżonu, gdzie jest obecnie swoistą atrakcją turystyczną.
Poniżej zdjęcia obu krucyfiksów.
Na Kortunał na razie jeszcze nie dotarłam.
"Wiele zabytków przeszłości, co jeszcze wczoraj istniały, jutro zniknie bezpowrotnie. (...) Obowiązkiem żyjących jest zebrać te ułomki i okruchy najdroższych pamiątek przeszłości i w pamięci przyszłych pokoleń zapisać..."